Ja, jak zaczynam coś robić to angażuję się całą sobą. Nawet jeśli robię kilka rzeczy jednocześnie... Potem sie okazuje, że mogłam to zrobić bynajmniej nie angażując tyle sił, emocji. Tym bardziej, że te wszytskie ważne dla mnie sprawy i tak przybieraja inny obrót niż bym chciała, niż to planowałam.
Tak było z wielkim spotkaniem "po latach". Najpierw wielokrotne umawianie się z Ciupasem w celu zorganizowania tego spotkania. Wielokrotne, bo cozywiście nie raczył mnie poinformować o zmianach jego planów (ok, plany sa po to, by je zmieniać), albo w ogóle zapominał, że się ze mną umówił. Pełna entuzjazmu podjęłam działania co by spotkanie zorganizować... i co?? Przyszło całe 10 osób... Oczywiście odbre i to. Oczywiście miło było się spotkać i pośmiać. Tylko po co było ładować w to tyle energii?? Zwłaszcza tej emocjonalnej?? Można było zwyczajnie rozesłać maile i nie mieć tej głupiej nadziei, że odzew będzie wielki. Następne spotkanie 22 grudnia... Może przyjdzie kilka osób więcej, ale jakos nie chce mi się już wierzyć w potwierdzenia i zapowiedzi jakie do mnie spływają...
Tak było i jest ze sklepem... Jestem świadoma, że inicjatywa jest dobra. Jeśli nie świetna. Nawet jak na warunki toruńskie. Jestem świadoma, że pewne rzeczy trzeba jeszcze poprawić: zdjęcia, rozszerzyć marketing... Pracuję po kilkanoście godzin dziennie z radością, nadzieją, entuzjazmem. Wydaje mi się bowiem, że warto, że to ma sens. Angażuję całą siebie (o tym, że mojemu bratu zależy, nawet nie wspomnę), chcę żeby wyszło możliwie najlepjej... Możliwie?? Nie, ja chcę żeby było super... Żeby brat nie odniósł porażki, żebym ja przyczyniła się do sukcesu... Po dzisiejszej jednak akcji z panem Gieniem, balonik entuzjazmu pękł. Uleciało powietrze... Kolejny juz raz... (Żeby nie było - jeszcze wierzę w powodzenie sklepu i zrobię wszytsko, żeby się do tego przyczynić).
Ileż razy powietrze ze mnie uciekało? Ileż już razy się okazywało, że cała ta moja katywność, całe moje zaangażowanie są nic nie warte, a w najlepszym razie niewiele...? Ileż to już razy angażowalam się w znajomości, kładłam serce na dłoni, a potem byłam brutalnie odrzucona...? I tak się zastanawiam: warto? Czy nie lepiej robić coś "po prostu", nie przejmując się zanadto? Czyz nie lepjej przestać być taką perfekcjonistką? Zaangażowaną do granic wytrzymałości perfekcjonistką?