sobota, 6 października 2007
poniedziałek, 1 października 2007
pępowina
Mówi się, że w pewnym wieku należy odciąć pępowinę łączącą rodziców i dzieci – im szybciej, tym lepiej. I bynajmniej nie chodzi o te fizyczną. Rodzice rzeczywiście nie mogą całe życie trzymać dzieci pod bezpiecznym kloszem, niczym w łonie matki.
Musi być tak – i zgadzam się z tym w całej rozciągłości – że dzieci w pewnym momencie stają się niezależni od rodziców. Ideałem by było, gdyby mogli zamieszkać osobno i mieć możliwość utrzymać się samodzielnie. Problem w tym, że w obecnej sytuacji ekonomiczno-polityczno-społecznej jest to niemożliwe. Więc trzeba się usamodzielnić przynajmniej w sferze mentalnej. Wymaga to jednak pracy i decyzji obu stron.
A ja…?? Chyba nie do końca tę pępowinkę odcięłam. I na pewno jest w tym także moja wina, moja wygoda, choć czasem mam ochotę „obwiniać” moich rodziców, zwłaszcza mamę. Faktem jest, że z konieczności jestem uzależniona od rodziców finansowo. Wkurza mnie to maksymalnie. A jeszcze bardziej mnie denerwuje, że nie mogę nic z tym zrobić. Nie byłoby to jednak takie straszne, gdyby nie to, że cały czas muszę się tłumaczyć rodzicom ze swojego postępowania. Wiem, wstyd się przyznać.
Z drugiej strony muszę też ich zrozumieć zwłaszcza teraz, gdy wszyscy stajemy w obliczu choroby.
Mam jednak swoje lata i na pewne sprawy rodzice nie powinni mieć już wpływu. Ale mają i pewnie długo nie przestaną. Martwi mnie to.
Nie szukam usprawiedliwień, ale dopóki nie usamodzielnię się w sensie finansowym. Oczywiście to niczego do końca nie załatwia, ale znacznie ułatwia. Bo kiedy się nie zarabia to trzeba prosić rodziców o pieniędzy nawet na głupi bilet!! Bynajmniej nie kinowy, bo o tym to nawet marzyć nie mogę :-(
Mam nadzieję, że kiedyś będzie to możliwe…
Musi być tak – i zgadzam się z tym w całej rozciągłości – że dzieci w pewnym momencie stają się niezależni od rodziców. Ideałem by było, gdyby mogli zamieszkać osobno i mieć możliwość utrzymać się samodzielnie. Problem w tym, że w obecnej sytuacji ekonomiczno-polityczno-społecznej jest to niemożliwe. Więc trzeba się usamodzielnić przynajmniej w sferze mentalnej. Wymaga to jednak pracy i decyzji obu stron.
A ja…?? Chyba nie do końca tę pępowinkę odcięłam. I na pewno jest w tym także moja wina, moja wygoda, choć czasem mam ochotę „obwiniać” moich rodziców, zwłaszcza mamę. Faktem jest, że z konieczności jestem uzależniona od rodziców finansowo. Wkurza mnie to maksymalnie. A jeszcze bardziej mnie denerwuje, że nie mogę nic z tym zrobić. Nie byłoby to jednak takie straszne, gdyby nie to, że cały czas muszę się tłumaczyć rodzicom ze swojego postępowania. Wiem, wstyd się przyznać.
Z drugiej strony muszę też ich zrozumieć zwłaszcza teraz, gdy wszyscy stajemy w obliczu choroby.
Mam jednak swoje lata i na pewne sprawy rodzice nie powinni mieć już wpływu. Ale mają i pewnie długo nie przestaną. Martwi mnie to.
Nie szukam usprawiedliwień, ale dopóki nie usamodzielnię się w sensie finansowym. Oczywiście to niczego do końca nie załatwia, ale znacznie ułatwia. Bo kiedy się nie zarabia to trzeba prosić rodziców o pieniędzy nawet na głupi bilet!! Bynajmniej nie kinowy, bo o tym to nawet marzyć nie mogę :-(
Mam nadzieję, że kiedyś będzie to możliwe…
niedziela, 30 września 2007
już był(a) w ogródku, już witał(a) się z gąską
To wszystko miało wyglądać trochę inaczej. Oczywiście nie twierdzę, że zarejestrowanie firmy na moje nazwisko coś istotnie by zmieniło w moim życiu. Choć mam nadzieję, że jakoś by mnie to podbudowało. I oczywiście rozumiem, że w obecnych warunkach brat chce żeby firma była jego - w sumie pomysł to jego pomysł, jego pieniądze... Ryzyko też jego... Odnoszę jednak wrażenie, że nawet wyciągając do mnie ręke kilka miesięcy temu kiedy pomysł się narodził, w jakiś sposób miałam być na usługach. Teraz tym bardziej, choć wygodniej mi w tej chwili pomagac mu niż być klasycznym pracownikiem (tym bardziej, że to by strasznie zwiększyło - i to niepotrzebnie - koszty).
Problem w tym, że po raz kolejny odstawiam cholerny wolontariat!!!! Ok, tym razem mam dostać jakieś wynagrodzenie, o ile inicjatywa przyniesie jakiekolwiek zyski, ale tak naprawdę to będzie nadal wolontariat. Bo za te dwa, trzy miesiące znowu nie będe mogła nic wpisać w swoje cv - jakby mało było przerwy spowodowanej wyjazdem do Włoch i chorobą.
I dlaczego to jest - do cholery!! - tak, że ja pomagam (pomagałam) wielu, a kiedy sama potrzebuję pomocy, takiej bardzo wymiernej, to nikogo nie ma...????? Słyszę jedynie, że jestem taka inteligentna, wspaniała, kreatywna, zdolna, zaradna (??), itd, itp, i na pewno coś sobie znajdę. Otóż nie znajdę, bo nikogo nie obchodzi co robiłam w ramach prac społecznych, jeśli nie znam świetnie angielskiego (przykro mi - nie znam, a włoski nikogo nie obchodzi), nie studiowałam administacji lub czegoś podobnego i nie mam doświadczenia w tym zakresie.
A przecież pracowałam społecznie już od dzieciństwa. Najpierw były to drobiazgi. Ale już liceum... To już naprawdę poważna i odpowiedzialna praca w galerii (nie ukrywam - połączona z świetną zabawą), za którą w gruncie rzeczy nikt mi nie podziękował. Zresztą - kilka innych osób też zostało tak potraktowanych. Kiedy przyszliśmy już jako studenci do galerii nikt o nas już nie pamiętał... A przecież kiedy robiłam wywiad z Mariuszem, wyraził nadzieję, że własnie pamięć zostanie...
Potem studia i niemal "zabijanie się" w pracach społecznych: bieganie z zebrania KNT na spotkanie samorządu i pomoc innym studentom. Pamiętam jak w ramach tej pomocy pożyczyłam kiedyś notatki-opracowane tezy do egzaminu Pauli. Były naprawdę świetnie zrobione, a ona je tak po prostu zgubiła... Niby nic, ale przeprosić by wartowało... O pracy w KNT już nie wspomnę... Była naprawdę fajna: nauczyłam się wielu rzeczy (recepcjonistką i logistykiem jestem już naprawdę dobrym, kierownikiem grupy też), poznałam naprawdę wielkich ludzi. Ale tez wykańczająca. Z przyjemnością jednak kładłam się spać po północy i wstawałam o piątej rano podczas sympozjów. Nie dążyłam jednak do zaszczytów, robiłam swoje (tzn dużo więcej) i nie żądałam nic w zamian. To się nazywało "dyskretną solidnością": wiadomo było, że Asia zrobi, i że nie trzeba jej w zamian nawet słowa "dziekuję". Tak, to ta sama historia co w liceum. Chyba tylko mój promotor mi podziękował za pracę na rzecz naszego seminarium.
Po studiach wróciłam do Torunia i - jako że nie potrafiłam żyć bez pracy społecznej - zaangażowałam się w prace na rzecz pewnej partii. Poznałam ważne osobistości z miasta, było całkiem przyjemnie. W grupie, w której pracowałam byłam najmłodsza i z tego powodu wybrano mie sekretarzem... Pisałam więc protokoły, byłam na każde wezwanie gdy coś sie działo... Ale kiedy ja potrzebowałam pomocy, bo wtedy też były kłopoty z pracą, to nikt mi nie powiedział gdzi emogłabym jej szukać. Nie, nie oczekiwałam żadnego wstawiennictwa, ale zwykłej informacji bo Ci ludzie znają pół miasta, a może i więcej. O spotkaniach towarzyskich też nie raczono mnie informować. w końcu przestałam przychodzić w ogóle, a chwilę później wyjechałam do Włoch.
Tam zupełnie bezinteresownie pomogła mi moja przyjaciółka. I chwała jej za to!!
Obecnie tylko właśnie Włosi chcą mi pomóc. Nawet jeśli ma to być jedynie praca opiekunki, to przynajmniej jakaś propozycja sie pojawia. Choć wkurza mnie to, że w Italii tylko na taką karierę mogę liczyć, i że po powrocie do Polski cały czas nie mam co wpisać do cv i w sensie zawodowym (i tylko w tym sensie) czas spędzony tam jest czasem straconym.
Ktoś mógłby powiedzieć - w pewnym sensie słusznie - że powinnam wziąć los w swoje ręce. Próbuję/próbowałam już wszystkiego. Pojechałam do Kalisza na rozmowę, pojechałam do Wrocławia do pracy, wysłałam setki aplikacji, wyjechałam do Włoch, pracowałam społecznie niemal całe życie... Co jeszcze mam zrobić??????????????????????
Subskrybuj:
Posty (Atom)