Moja koleżanka z seminarium (szkoda, że się nie podpisałaś) napisała w komentarzu, że mogłaby mi wiele powiedzieć o życiu poza uniwersyteckim kloszem. Zapewne. Dwie jednak myśli w związku z tym wpisem mi się urodziły.
Po pierwsze - ja też wiem jak to jest wyjść spod opiekuńczych skrzydeł Alma Mater. Przecież nie zostałam i nie udaję, że nic się nie zmieniło. Zmieniło się. I to wiele.
Po drugie - każdy z nas to odejście przeżywa inaczej. Drogi każdego z nas układają się inaczej. Każde z nas przeżywa wzloty i upadki. Ba, przejście w dorosłe życie dla każdego jest trudne. Nie jest ważne czy jest się absolwentem KUL czy UMK, czy technikum...
Czasami myślę, że wybór uczelni i kierunku studiów był wyborem nietrafionym. Prawdopodobnie, gdybym posiadała obecną wiedzę wybrałabym inaczej kierunek studiów. A jeśli nawet byłaby to nadal teologia, to inaczej skanalizowałabym moja aktywność pozazajęciową. Dziesięć lat temu jednak obecnej wiedzy nie posiadałam i jestem przekonana, że mój ówczesny wybór był najlepszym z możliwych i dostatecznie rozeznany.
Zapewne, KUL był (nadal jest?) swego rodzaju kloszem. W komentarzu pojawiło się jednak dobre słowo - inkubator. A inkubator jest po to, by przygotować do dalszego, samodzielnego życia. Inkubator jest po to, by dać siłę niewykształconym jeszcze organizmom. I właśnie tak myślę - KUL, teologia dały nam narzędzia do tego, by odnaleźć się w pouczelnianym życiu.
Kiedy myślałam o komentarzu, który się tu pojawił, stwierdziłam, że KUL to był też "świat". Tyle, że w miniaturze. Polityka i intrygi, miłość i nienawiść, moralność i jej brak... Wszystko można było znaleźć. To od nas konkretnie zależało jak w tym świecie się zachowamy. Czy pozostaniemy przyzwoitymi ludźmi czy też nie... Studia się się skończyły. Nasze światy się nieco przeniosły, ale wybór pozostał ten sam: przyzwoitość czy pójście na moralne układy...
Zmieniły się miejsca i zadania, reszta pozostała niezmieniona...