Poniedziałek - od pewnego czasu - kojarzy mi się z p. Olą, angielskim i długim pozostawaniem w biurze. To dzień, kiedy pod koniec dnia zapominam słów.
Wtorek to dzień, który funkcjonuje w moim umyśle jako wolny. Jest to o tyle zabawne, że rzadko kiedy jest tak naprawdę wolny, albowiem jest to dzień, na który mogę wyznaczać spotkania, zajęcia, warsztaty i dziesiątki innych spraw.
Środa to dzień Cashflow, więc mój mózg przestawia się na nauczanie, przekonywanie i motywowanie.
Czwartek to dzień najtrudniejszy i najsympatyczniejszy jednocześnie. Dzień, w którym jestem już zmęczona całym tygodniem, w którym nie mam już siły na nic. Jest to jednak dzień klubowego spotkania, a te zawsze dodają energii, uśmiechu i chęci do działania. To dzień poznawania na nowo ludzi, których znam od dawna lub całkiem niedawna.
Czasem jest to dzień zamyślonego uśmiechu - jak dziś.
Czwartek to dzień miłych, wieczornych powrotów do domu i rozmów.
Piątek to dzień sprzątania biura. Nieważne, że na porządne porządki nie ma czasu i siły. Jest to jednak dzień, w którym sprzątam i na dłuższą chwilę idę do domu. Ta dłuższa chwila to weekend.
Sobota to czasem dzień, w którym mogę się wyspać. Nie zawsze, ale zdarza się, że nie muszę wstawać bardzo wcześnie. Cudowne uczucie.
Niedziela to dzień rodzinnych obiadów i zabaw z Maluchem, który Maluchem już nie jest. Czasem to dzień sprawiania sobie lub innym przyjemności.
Tydzień to dni, które powtarzają się w swoim rytmie i tempie - szalonym ostatnio. Dni są podobne do siebie, a jednak zupełnie inne. I to jest fascynujące w czasie: sekunda do sekundy podobna, minuta do minuty... rok do roku. A jednak każda sekunda jest inna i sprawia, że życie jest pełne kolorów (nawet jeśli są to ciemne kolory).
I jak tu nie być zafascynowaną upływającym czasem?