środa, 10 października 2012

Karol Olgierd Borchardt, czyli goldenline

Goldenline to jeden z polskich portali społecznościowych. Nazwa wzięła się z teorii, że potrzeba maksymalnie 7 osób, by dostać się do prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Kiedyś policzyłam, jak to jest u mnie: od prezydenta Stanów Zjednoczonych dzielą mnie... dwie osoby.

Wczoraj poznałam pewną kobietę. Dystyngowana pani nieco powyżej 60 lat. Sympatyczna, dowcipna, choć również lekko smutna. Podczas rozmowy okazało się, że przez wiele lat pracowała w Urzędzie Morskim w Gdyni. Nie omieszkałam zapytać czy znała kapitana Borchardta.
Znała.
Spotkam ją jeszcze nie raz, więc będzie okazja, by porozmawiać z nią o tym znakomitym wilku morskim i pisarzu.

Zadziwiające, jak nie wiadomo kiedy, nie wiadomo gdzie spotka się człowieka z jakiegoś powodu ważnego.  Zadziwiające, jak malutki jest świat. Przekonałam się nie raz, że jest mały w sensie przestrzeni. Wczoraj okazało się, że również w sensie czasu. Kapitan Bochardt zmarł co prawda w 1986, czyli znowu nie tak dawno temu, ale urodził się w 1905 roku.
Wczoraj historia bardzo się do mnie zbliżyła.

niedziela, 7 października 2012

Amelie

Zupełnie dla siebie nieoczekiwanie, natrafiłam dziś na sountrack z filmu "Amelia".
To jeden z najpiękniejszych filmów jakie widziałam. Film, którego nawet w chwilach największego cynizmu nie jestem w stanie wyśmiać i skrytykować. Film, który budzi we mnie tylko pozytywne emocje i wywołuje niewinny uśmiech.
Zanim go zobaczyłam, wiele osób mówiło mi, że najbardziej romantyczną sceną jest ta, w której Amelia piecze ciasto. Ja zaś zaczarowana zostałam w sekwencji w wesołym miasteczku, gdy główna bohaterka jest w tunelu strachu. Ten ładunek emocji, to napięcie... Nawet w tej chwili przechodzą mnie dreszcze...

Nie, to nie jest moment, by chcieć obejrzeć film (kiedyś do niego na pewno wrócę). To jest moment, by zachwycić się tym:

rozważań o porach roku ciąg dalszy

Nie tylko tu, na blogu, zachciało mi się w ostatnich dniach dzielić się rozważaniami na temat jesieni. Moje wypowiedzi skłoniły jednego z moich znajomych do refleksji, które można podsumować słowami, że zima kończy wszystko. Zima jest końcem.
A dla mnie zima nie jest końcem. A na pewno nie jest końcem definitywnym. Zima jest podsumowaniem, zamknięciem czegoś, a równocześnie jest początkiem czegoś nowego. To prawda: bywa władcza i dominująca. Jest piękna i przerażająca jednocześnie. Myślę, że kocha się ją i nienawidzi jednocześnie. Zawiera w sobie wszystkie paradoksy i sprzeczności. Przykrywa je śniegiem, odświeża mrozem, odkurza wiatrem, czyni pięknymi poprzez słońce.
Zima nie jest końcem, podobnie jak końcem nie jest noc. Bo dzień jest oczywistością i działaniem. Noc kończy coś i rozpoczyna. Jest odpoczynkiem i oczyszczeniem. Budzi strach, ale przynosi również nadzieję.

Ja wiem: każda pora roku, każdy dzień tygodnia, każda pora dnia jest zakończeniem czegoś i czegoś początkiem. Pory roku, miesiące, dni, godziny następują  po sobie... Wiem. Mam jednak przeczucie, jestem przekonana, że w tym następowaniu po sobie czasów zima i noc mają miejsce uprzywilejowane.