poniedziałek, 17 grudnia 2007

alergia

Kilka dni temu Sebastian przytoczył mi słowa swojego szefa: Kto chce, szuka możliwości; kto nie chce – poszukuje wymówek.
Całkiem prawdziwe zdanie. Nie przykładałabym jednak do niego kwantyfikatora wielkiego. Bo z tą tezą, podobnie jak z wieloma innymi jest tak, że jednak, że mimo wszystko nie odnoszą się każdego i nie w każdej sytuacji.
Być może poszukuje usprawiedliwienia dla swojego lenistwa, nieudacznictwa, lęków czy czegokolwiek innego, ale nie wydaje mi się, żebym szukała wymówek ponieważ mi się nie chce poszukiwać możliwości. To tak łatwo oceniać po pozorach. Zwłaszcza, że w różnego rodzaju propozycjach widzę błędy i trudności. Dzieje się tak z dwu powodów.
Po pierwsze dlatego, że kierując się zasadą ze skeczu „Sęk” kabaretu Dudek, pytam najpierw: ile można na tym stracić. Ile się zyska, tyle się zyska, ale ważne jest to ile można stracić. Zdaję jednak sobie sprawę z tego, że i tak w obliczaniu tego ryzyka i tak ulegam euforycznemu optymizmowi i rzucam się w wir zdarzeń, prac, by potem stwierdzić, że oto straciłam jeśli nawet nie pieniądze, to energię, czas…
Drugim powodem zwracania uwagi na trudności jest fakt, że przecież ja już próbowałam tylu rzeczy, że jestem świadoma trudności. Dlaczego niewiele osób chce mi uwierzyć, że ja naprawdę imałam się tych wszystkich zajęć, że zmagałam się z takimi czy innymi problemami prawnymi, urzędniczymi, itd.? Dlaczego patrzą z niedowierzaniem kiedy mówię, że podobny problem dawno już przerabiałam… Jasne, nie jestem specjalistka w każdej dziedzinie. Ba, nie jestem specjalistką chyba w żadnej, ale miałam już do czynienia z bardzo różnymi sytuacjami. I wiem co może mnie spotkać, jakie trudności mogą pojawić się na mojej drodze.
Może innym rzeczywiście wszystko przychodzi łatwo? Jeśli tak, to ja się bardzo cieszę. W moim przypadku wytrwałość, optymizm i działanie na niewiele się zdają.
Doceniam słowa innych, że będzie dobrze, że się uda… To miłe z ich strony, że tak mówią. Ale ja już mam alergię (żeby nie użyć dosadniejszego słowa, które mi się ciśnie na język) na wszelkiego rodzaju „będzie dobrze”. Otóż nie będzie, tylko dlatego, że ktoś mi tak mówi. Tym bardziej jeśli te słowa są tylko po to, by mnie zbyć i przejść do tematu bardziej interesującego dla drugiej strony.

niedziela, 9 grudnia 2007

pamięć

Nie wiem czy na moje szczęście czy też nieszczęście, mam dobrą pamięć. Nazwałabym ją pamięcią emocjonalną, choć nie jest to najszczęśliwsze określenie.
Pamiętam wydarzenia, często daty, na pewno towarzyszące wydarzeniom emocje. Dlatego nie musze prowadzić pamiętnika. Dlatego ten blog nie jest pamiętnikiem w sensie ścisłym, ale raczej zbiorem refleksji na tematy różne. Dlatego mnie wystarcza kalendarz. Wystarczy mi zapisać tam jakieś spotkanie czy jakies wydarzenie i po latach (a swoje agendy zbieram od wielu już lat) przypominam sobie cały ich kontekst i emocje ze sprawą związane.
W wielu jednak przypadkach nawet kalenadarze nie są mi jednak potrzebne. Bo ja pamiętam... Nie to, że przywiązuję wagę do rocznic i dat. Po prostu pamiętam.
Szkoda, że pamięci nie można wysprzątać jak szuflady z pamiątkami. Nie chciałabym zapominać, ale posegregować wspomnienia, zrobić miejsce dla kolejnych... Może dlatego tak bolą niektóre przeszłe wydarzenia? Zawsze bowiem sa na wierzchu...

środa, 14 listopada 2007

mam nadzieję, głupia jestem że ja mam

Ja, jak zaczynam coś robić to angażuję się całą sobą. Nawet jeśli robię kilka rzeczy jednocześnie... Potem sie okazuje, że mogłam to zrobić bynajmniej nie angażując tyle sił, emocji. Tym bardziej, że te wszytskie ważne dla mnie sprawy i tak przybieraja inny obrót niż bym chciała, niż to planowałam.
Tak było z wielkim spotkaniem "po latach". Najpierw wielokrotne umawianie się z Ciupasem w celu zorganizowania tego spotkania. Wielokrotne, bo cozywiście nie raczył mnie poinformować o zmianach jego planów (ok, plany sa po to, by je zmieniać), albo w ogóle zapominał, że się ze mną umówił. Pełna entuzjazmu podjęłam działania co by spotkanie zorganizować... i co?? Przyszło całe 10 osób... Oczywiście odbre i to. Oczywiście miło było się spotkać i pośmiać. Tylko po co było ładować w to tyle energii?? Zwłaszcza tej emocjonalnej?? Można było zwyczajnie rozesłać maile i nie mieć tej głupiej nadziei, że odzew będzie wielki. Następne spotkanie 22 grudnia... Może przyjdzie kilka osób więcej, ale jakos nie chce mi się już wierzyć w potwierdzenia i zapowiedzi jakie do mnie spływają...
Tak było i jest ze sklepem... Jestem świadoma, że inicjatywa jest dobra. Jeśli nie świetna. Nawet jak na warunki toruńskie. Jestem świadoma, że pewne rzeczy trzeba jeszcze poprawić: zdjęcia, rozszerzyć marketing... Pracuję po kilkanoście godzin dziennie z radością, nadzieją, entuzjazmem. Wydaje mi się bowiem, że warto, że to ma sens. Angażuję całą siebie (o tym, że mojemu bratu zależy, nawet nie wspomnę), chcę żeby wyszło możliwie najlepjej... Możliwie?? Nie, ja chcę żeby było super... Żeby brat nie odniósł porażki, żebym ja przyczyniła się do sukcesu... Po dzisiejszej jednak akcji z panem Gieniem, balonik entuzjazmu pękł. Uleciało powietrze... Kolejny juz raz... (Żeby nie było - jeszcze wierzę w powodzenie sklepu i zrobię wszytsko, żeby się do tego przyczynić).
Ileż razy powietrze ze mnie uciekało? Ileż już razy się okazywało, że cała ta moja katywność, całe moje zaangażowanie są nic nie warte, a w najlepszym razie niewiele...? Ileż to już razy angażowalam się w znajomości, kładłam serce na dłoni, a potem byłam brutalnie odrzucona...? I tak się zastanawiam: warto? Czy nie lepiej robić coś "po prostu", nie przejmując się zanadto? Czyz nie lepjej przestać być taką perfekcjonistką? Zaangażowaną do granic wytrzymałości perfekcjonistką?

wtorek, 30 października 2007

strach i nadzieja

Mojemu bratu zawsze wszystko się udawało. To jest stwierdzenie faktu, a nie zazdrość. Co więcej - w jakiś sposób podziwiam to jego szczęście. Nie był szczególnie wybitnym uczniem czy studentem, ale też większych kłopotów nie miał. W sprawach zawodowych jednak (biznesowych, technicznych, itd) czego sie nie tknął - zamieniało się w sukces. Ok, nie mówimy tutaj o zostaniu milionerem w ciągu jednego dnia. Wszak prawdziwą jest zasada, że to pieniądz robi pieniądz, a jak się nie ma zbyt wiele do włożenia, to i za wiele zebrać nie można. Niemniej - udawało mu się. Nigdy nie wiedziałam jak on to robi. Co więcej - pracodawcy sami go chcieli. Teraz postanowione zrezygnowac z jego usług, ale znalazł on nowy pomysł na życie. Inicjatywa rzeczywiście trudna i ryzykowna, ale z perspektywami.
A ja czego bym się nie tknęła, zamienia się w katastrofę. W przeciwieństwie do mojego brata byłam świetną uczennicą i studentką. Co więcej - (współ)pracowałam przy wielu eventach (ale modne słowo), które były sukcesami i mnóstwo rzeczy potrafię. W życiu zawodowym postudenkim spotyka mnie porażka za porażką.
Co zatem wyjdzie z połączenia moich i brata wysiłków w tworzenie sklepu? Sukces czy porażka?
Mam nadzieję, że suckes, ale pojawiają się też poważzne obawy... Ja już do porażek się przyzwyczaiłam, ale mojemu bratu potrzebny jest sukces, a przynajmniej spokojne egzystowanie...

sobota, 13 października 2007

trauma

Dość poważny tytuł... i dość poważnie będzie...
Minął rok odkąd zakończyło się moje narzeczeństwo. Ponad rok. Minął rok od wyznaczonej już przecież (i załatwionej) daty ślubu... Od samego początku twierdziłam i starałam się utwierdzić w przekonaniu, że to dobrze, że nie było innego wyjścia.
I rzeczywiście: dobrze się stało! Zdaję sobie sprawę, że gdybyśmy sie pobrali, mogłabym mieć tylko do siebie pretensje za ten krok. Bo teraz, z perspektywy, wiem, że pewne nawyki by się nie zmieniły. Choć na początku próbowałam go bronić, próbowałam ratować (?) nasz związek. Chyba jednak była mi potrzebna odległość, żeby zobaczyć jak sprawy stoją naprawdę...
I nie chcę się pławić w rozkoszy użalania się nad sobą. Choć prawdą jest, że zdałam się zwieść iluzji, że zostałam skrzywdzona. Ja i cała moja rodzina. Prawdą jest jednak i to, że swoją decyzją - nawet jeśłi była konieczna - zadałam ból. Nie uchylam się przed odpowiedzialnością, nie będę twierdzić, że On bie był zakochany... Tylko ta miłość jakaś pokręcona była... (może kiedyś napiszę o mechanizmie takiej miłości, bo nie przypadła ona tylko mnie w udziale).
Ten związek jednak zostawił we mnie ogromną ranę w postaci braku zaufania do mężczyzn. Zawsze byłam ostrożna i niepewna ich uczuć, zamierzeń, intencji. Zawsze było bardzo trudno mnie oswoić (nawet jeśłi wcześniej kandydatów było niewielu)... Teraz jest to niemal niemożliwe... Nie wiedziałam, że siedzi to tak głęboko we mnie, dopóki nie pojawiła się "okazja" na zaczęcie czegoś nowego...
Nie przerażają mnie relacje koleżańskie, przyjacielskie, a nawet kiedy od początku wiem, że chodzi jedynie o romans (choć to nie znaczy, że w takie relacje od razu wchodzę). Nie rpzerażają mnie, bo wiem jak sobie z nimi radzić - intencje są jasne. Gdy zaczyna się mówić o związku, miłości... ja uciekam...
Wiele razy powtarzałam, że nie szukam związku, nie kandydatów na kandydatów. Powtarzam jednak również, że nie uciekam przed związkiem, że jeśli się trafi ktoś odpowiedni, że gdy się zakocham, to proszę bardzo - jestem gotowa. Obawiam się jednak, że nawet gdy zakocham się ze wzajemnościa, to upłynie sporo czasu zanim zaufam tak do końca...

sobota, 6 października 2007

Non c'e' la faccio piu'

Tytuł posta mówi sam za siebie... :-(

poniedziałek, 1 października 2007

pępowina

Mówi się, że w pewnym wieku należy odciąć pępowinę łączącą rodziców i dzieci – im szybciej, tym lepiej. I bynajmniej nie chodzi o te fizyczną. Rodzice rzeczywiście nie mogą całe życie trzymać dzieci pod bezpiecznym kloszem, niczym w łonie matki.
Musi być tak – i zgadzam się z tym w całej rozciągłości – że dzieci w pewnym momencie stają się niezależni od rodziców. Ideałem by było, gdyby mogli zamieszkać osobno i mieć możliwość utrzymać się samodzielnie. Problem w tym, że w obecnej sytuacji ekonomiczno-polityczno-społecznej jest to niemożliwe. Więc trzeba się usamodzielnić przynajmniej w sferze mentalnej. Wymaga to jednak pracy i decyzji obu stron.
A ja…?? Chyba nie do końca tę pępowinkę odcięłam. I na pewno jest w tym także moja wina, moja wygoda, choć czasem mam ochotę „obwiniać” moich rodziców, zwłaszcza mamę. Faktem jest, że z konieczności jestem uzależniona od rodziców finansowo. Wkurza mnie to maksymalnie. A jeszcze bardziej mnie denerwuje, że nie mogę nic z tym zrobić. Nie byłoby to jednak takie straszne, gdyby nie to, że cały czas muszę się tłumaczyć rodzicom ze swojego postępowania. Wiem, wstyd się przyznać.
Z drugiej strony muszę też ich zrozumieć zwłaszcza teraz, gdy wszyscy stajemy w obliczu choroby.
Mam jednak swoje lata i na pewne sprawy rodzice nie powinni mieć już wpływu. Ale mają i pewnie długo nie przestaną. Martwi mnie to.
Nie szukam usprawiedliwień, ale dopóki nie usamodzielnię się w sensie finansowym. Oczywiście to niczego do końca nie załatwia, ale znacznie ułatwia. Bo kiedy się nie zarabia to trzeba prosić rodziców o pieniędzy nawet na głupi bilet!! Bynajmniej nie kinowy, bo o tym to nawet marzyć nie mogę :-(
Mam nadzieję, że kiedyś będzie to możliwe…

niedziela, 30 września 2007

już był(a) w ogródku, już witał(a) się z gąską

To wszystko miało wyglądać trochę inaczej. Oczywiście nie twierdzę, że zarejestrowanie firmy na moje nazwisko coś istotnie by zmieniło w moim życiu. Choć mam nadzieję, że jakoś by mnie to podbudowało. I oczywiście rozumiem, że w obecnych warunkach brat chce żeby firma była jego - w sumie pomysł to jego pomysł, jego pieniądze... Ryzyko też jego... Odnoszę jednak wrażenie, że nawet wyciągając do mnie ręke kilka miesięcy temu kiedy pomysł się narodził, w jakiś sposób miałam być na usługach. Teraz tym bardziej, choć wygodniej mi w tej chwili pomagac mu niż być klasycznym pracownikiem (tym bardziej, że to by strasznie zwiększyło - i to niepotrzebnie - koszty).
Problem w tym, że po raz kolejny odstawiam cholerny wolontariat!!!! Ok, tym razem mam dostać jakieś wynagrodzenie, o ile inicjatywa przyniesie jakiekolwiek zyski, ale tak naprawdę to będzie nadal wolontariat. Bo za te dwa, trzy miesiące znowu nie będe mogła nic wpisać w swoje cv - jakby mało było przerwy spowodowanej wyjazdem do Włoch i chorobą.
I dlaczego to jest - do cholery!! - tak, że ja pomagam (pomagałam) wielu, a kiedy sama potrzebuję pomocy, takiej bardzo wymiernej, to nikogo nie ma...????? Słyszę jedynie, że jestem taka inteligentna, wspaniała, kreatywna, zdolna, zaradna (??), itd, itp, i na pewno coś sobie znajdę. Otóż nie znajdę, bo nikogo nie obchodzi co robiłam w ramach prac społecznych, jeśli nie znam świetnie angielskiego (przykro mi - nie znam, a włoski nikogo nie obchodzi), nie studiowałam administacji lub czegoś podobnego i nie mam doświadczenia w tym zakresie.
A przecież pracowałam społecznie już od dzieciństwa. Najpierw były to drobiazgi. Ale już liceum... To już naprawdę poważna i odpowiedzialna praca w galerii (nie ukrywam - połączona z świetną zabawą), za którą w gruncie rzeczy nikt mi nie podziękował. Zresztą - kilka innych osób też zostało tak potraktowanych. Kiedy przyszliśmy już jako studenci do galerii nikt o nas już nie pamiętał... A przecież kiedy robiłam wywiad z Mariuszem, wyraził nadzieję, że własnie pamięć zostanie...
Potem studia i niemal "zabijanie się" w pracach społecznych: bieganie z zebrania KNT na spotkanie samorządu i pomoc innym studentom. Pamiętam jak w ramach tej pomocy pożyczyłam kiedyś notatki-opracowane tezy do egzaminu Pauli. Były naprawdę świetnie zrobione, a ona je tak po prostu zgubiła... Niby nic, ale przeprosić by wartowało... O pracy w KNT już nie wspomnę... Była naprawdę fajna: nauczyłam się wielu rzeczy (recepcjonistką i logistykiem jestem już naprawdę dobrym, kierownikiem grupy też), poznałam naprawdę wielkich ludzi. Ale tez wykańczająca. Z przyjemnością jednak kładłam się spać po północy i wstawałam o piątej rano podczas sympozjów. Nie dążyłam jednak do zaszczytów, robiłam swoje (tzn dużo więcej) i nie żądałam nic w zamian. To się nazywało "dyskretną solidnością": wiadomo było, że Asia zrobi, i że nie trzeba jej w zamian nawet słowa "dziekuję". Tak, to ta sama historia co w liceum. Chyba tylko mój promotor mi podziękował za pracę na rzecz naszego seminarium.
Po studiach wróciłam do Torunia i - jako że nie potrafiłam żyć bez pracy społecznej - zaangażowałam się w prace na rzecz pewnej partii. Poznałam ważne osobistości z miasta, było całkiem przyjemnie. W grupie, w której pracowałam byłam najmłodsza i z tego powodu wybrano mie sekretarzem... Pisałam więc protokoły, byłam na każde wezwanie gdy coś sie działo... Ale kiedy ja potrzebowałam pomocy, bo wtedy też były kłopoty z pracą, to nikt mi nie powiedział gdzi emogłabym jej szukać. Nie, nie oczekiwałam żadnego wstawiennictwa, ale zwykłej informacji bo Ci ludzie znają pół miasta, a może i więcej. O spotkaniach towarzyskich też nie raczono mnie informować. w końcu przestałam przychodzić w ogóle, a chwilę później wyjechałam do Włoch.
Tam zupełnie bezinteresownie pomogła mi moja przyjaciółka. I chwała jej za to!!
Obecnie tylko właśnie Włosi chcą mi pomóc. Nawet jeśli ma to być jedynie praca opiekunki, to przynajmniej jakaś propozycja sie pojawia. Choć wkurza mnie to, że w Italii tylko na taką karierę mogę liczyć, i że po powrocie do Polski cały czas nie mam co wpisać do cv i w sensie zawodowym (i tylko w tym sensie) czas spędzony tam jest czasem straconym.
Ktoś mógłby powiedzieć - w pewnym sensie słusznie - że powinnam wziąć los w swoje ręce. Próbuję/próbowałam już wszystkiego. Pojechałam do Kalisza na rozmowę, pojechałam do Wrocławia do pracy, wysłałam setki aplikacji, wyjechałam do Włoch, pracowałam społecznie niemal całe życie... Co jeszcze mam zrobić??????????????????????

sobota, 29 września 2007

un viaggio

Bardzo często zdarza mi się odnosić treść piosenek do mojego życia, albo życie przekładać na zasłyszane piosenki. Nie muszą one w sposób dokładny opisywac moje przeżycia - wszak ich autor nie jest mną. Ostatnim takim utworem jest "Un viaggio" do słów Guido Morra a zaśpiewana przez... Jeśli ktoś czytał poprzednie wpisy to wie, że zaśpiewany ten utwór jest przez Piero Mazzocchettiego :-)






Quello che resta del mio vecchio mondo
vada pure a fondo non m'interessa piu'
Anche se e' dura e se mi perdero'
io non avro' paura e non mi pentiro'
Ora che finalmente sono in viaggio
con te verso chissa' che
Un viaggio per sempre in mare aperto
e' tutto quanto incerto
ma non mi rattristera'
la mia vita e' tutta quanta
un viaggio
lontano da ogni porto
avro' quell'entusiasmo
che ovunque mi aiutera'
E' la tanta dolcezza
con cui mi guarderai
che mi dara' il coraggio
che non ho avuto mai
quello che conta e' che
siamo in viaggio io e te
verso un nuovo giorno
Un viaggio per sempre in mare aperto
ci basta un po' di vento
e in salvo ci portera'
la mia vita e' tutta quanta
un viaggio lontani da ogni porto
in mezzo ad un conerto
che ci accompagnera'
fino a quell'orizzonte al di la' del quale c'e' ancora un orizzonte
da cui ricominciare
apposta li' per noi, apposta li' per noi
per noi che siamo in viaggio
e non torneremo indietro mai.







To pieśń o tym, że życie jest podróżą. I ja chyba też właśnie zaczynam swoja nową podróż daleko od wszytskich portó świata. I wystarczy mi odrobina wiatru, by tę podróż kontynułować. Bez strachu, z odwagą jakiej do tej pory nie miałam. Choć to ostatnie wcale nie jest takie pewne...
Piękna to pieśń, to pieśń dla mnie na ten czas...----------------- Wybaczcie za to, że brak tu enterów i piosenka jest napisana jednym ciągiem, nie tak miało być. Nie opanowałam jeszcze sztuki świetnego formatowania moich postów. Jak ktoś wie jak to robić - pomóżcie!!

wtorek, 25 września 2007

osiołek - część druga

Po moim ostatnim poście pojawiły sie pytania czy rzeczywiście mam zamiar wyjechać do Włoch i dlaczego odczuwam przymus wyjazdu.
Jeszcze nie wiem czy chcę wyjechać do Włoch. Gdyby to była inna praca, gdyby inaczej przedstawiała się tam moja perspektywa, pewnie nie miałabym żadnych wątpliwości. A już chyba pisałam, że we Włoszech strasznie mnie irytuje, że na zawsze pozostanę "straniera" (obcokrajowec), a możliwości mojej kariery ograniczają się do barmanki, opiekunki, a w najlepszym razie sprzedawczyni. Może w dużym mieście... Ale w dużym mieście trzeba mieć znajomości, a tych nie mam. Mam zatem wątpliwości. Choć finansowo nie przedstawia się to źle. No i stały kontakt z językiem.
Poza tym tutaj rysuje się pewna możliwość. Niejasna, mglista, niebezpieczna, ryzykowna, ale pociągająca, dająca szansę na rozwój. Problem w tym, że na tej możliwości można sporo stracić - i finansowo, i emocjonalnie. Nie stać mnie już na porażki...!!
Prawdą jest, że pieniądze szczęścia nie dają. Ale prawdą jest również, że mocno uspokajają. Trudno żyć samymi marzeniami. Szkoda, że przekonałam sie o tym dopiero po wybraniu studiów. Fascynujących, ale mało praktycznych i przydatnych w życiu. Marzeń, prób wzięcia życia w swoje ręce trudno włożyć do garnka czy założyć na siebie...
Co zatem robić: wybrać ofertę bardziej pewną, ale mało rozwojową czy propozycję ryzykowną mocno, ale mocno pociągającą???????????

sobota, 22 września 2007

osiołkowi w żłoby dano...

Zawsze uważałam, że jednym z najważniejszych przymiotów, jakie człowiek ma na swym wyposażeniu jest wolna wolna. To wspanałe uczucie: móc wybierać. Problem w tym, że nie zawsze te wybory są łatwe (i pomijam tu fakt wyborów tylko moralnych, bo niemal każda decyzja ma również charakter moralny). Czasem po prostu tak się życie układa, że cokolwiek się wybierze, będzie nie do końca dobrze. Tak mam ja teraz.
Z jednej strony propozycja wyjazdu do pracy we Włoszech. Zaletą tej oferty jest fakt, że powrócę do mojej ukochanej Italii, że będę pod opieką lekarza (inną rzeczą jest ubezpieczenie, ale bez niego cała sprawa będzie z mojego punktu widzenia nieaktualna). Niewątpiwie fakt, iż ktoś na mnie tam czeka - specjalnie na mnie - też nie jest do przeoczenia. Podobnie jak to, iż po wielu miesiącach bez pracy i bez szans na nią, bycie towarzyszką starszej pani nie jest propozycją taka najgorszą. Szkoda tylko, że jako Polsce będzie mi trudno w ogóle znaleźć dla siebie ścieżkę kariery. Inna rzecz, że w Polsce jako asystentka osoby starszej nie zarobiłabym 500 euro.
Wyjazd jest bardzo nęcący, ale...
Wyjazd listopadowy byłby sporą komplikacją ubezpieczeniową w Polsce. To po pierwsze. Po drugie, być może zmiana leku będzie jednak wymagała mojej obecności tutaj. Poza tym, sprawy planowanego otwarcia interesu z moim bratem się skomplikowały. Gdy o tym zaczęliśmy rozmawiać, nie było propozycji z Włoch. No i gdy on sam miał pracę. Jeszcze wczoraj myślałam, że moja odmowa tak go nie poruszy... A dziś się okazało, że za chwilę jego praca się skończy a on sam na ten interes jest bardzo napalony. Mają jednak rację Ci, że w tej sytacji lepiej będzie, gdy z tego biznesu zrezygnujemy. Mają też rację gdy mówią, że wyjazd do Włoch ot tak, gdy sprawa jest niepewna - zwyczajnie mnie na to nie stać. Mam nadzieje, że Enzu mogę ufać, ale na wszelki wypadek jutro potwierdzę tę pracę i jej warunki.
A czego ja tak naprawdę bym chciała?? Moim marzeniem niespełnialnym jest możliwość takiej pracy w Polsce, która umożliwiałaby mi częste wyjazdy do włoch :-) Tak byłoby najpiękniej. Ale skoro to niemożliwe, to muszę wybrać z tego co mam. I wiem, że to nie jest mało jak na to, co jeszcze było do niedawna.

czwartek, 20 września 2007

szczęście?? szczęśćie!! szczęście...

Wczoraj przeczytałam opowiadanie Krzysztofa, które kazało mi się zastanowić czym dla mnie jest szczęście. I czego w życiu tak naprawdę chcę. Tym bardziej, że chwilami wydawało mi się, iż sama jestem podobna do tytułowej bohaterki. Wydaje mi się jednak, że to najłatwiej powiedzieć, że jest się nieszczęśliwym. To troszkę tak, jak w piosence Urszuli: POWINNAM być szczęśliwa. Chyba jednak tak do końca nie wiem co to znaczy być szczęśliwą. Tak jak nie wiem co to znaczy być zakochaną. Wyobraziłam sobie, że człowiek szczęśliwy czy zakochany powinien zachowywać się w ten a nie inny sposób. Może dlatego, że inni będąc szczęśliwymi czy zakochanymi są stale uśmiechnięci, że czują 'motyle w brzuchu". Ja chyba jestem zbyt racjonalna. Niewątpliwe jestem Królową Lodu...
Ale bycie stale uśmiechniętą oznacza, że będę/jestem szczęśliwa... Może, ale nie musi. Czasem to oznacza profesjonalizm (wszak praktykowałam jako sprzedawczyni). Czasem prawdziwe zadowolenie.
Ktoś kiedyś - zdaje się przy okazji jakiegoś spotkania opłatkowego - powiedział mi: czego Ci życzyć, masz wszak tak wiele. To prawda. Mam wiele: kochającą rodzinę, sprawdzonych przyjaciół, ukochane książki i pasje. Mam też swój Krzyż (a tak swoją drogą, to nie wiem dlaczego ostatnio zapominam o swych chrześcijańskich korzeniach).
Z drugiej strony ten Krzyż sprawia, że czuję się do pewnego stopnia wyalienowana, dlatego nie czuję się do końca szczęśliwa. Nie czuję się zrealizowana jako członkini społeczeństwa...

poniedziałek, 17 września 2007

home, sweet home

Dobrze jest wrócić do domu, do bliskich z Maleńką na czele. Dobrze jest wejść do domu po podróży, podczas której:
  • nie byłam do końca przekonana czy kierowca jednak nie zdecyduje się pojechac do Neapolu zamiast do Rzymu
  • z trudem dotarłam o czasie na lotnisko
  • lądowanie było okupione całkiem poważnymi turbulencjami.

Spędziłam jednak piękne i wesołe chwile we Włoszech. Mimo wszystko czuję się tam jak u siebie. Nawet jeśli cały czas jestem tam gościem (i w Italii jako takiej i u Carla czy Justyny). Nawet jeśli nie jestem (i pewnie długo, o ile w ogóle) niezależna... Tak, to mój drugi dom. choć ostatni moj pobyt pozwolił mi nieco odmitologizować i Termoli i Włochy. Zwłaszcza, że zobaczyłam Ascoli. Jest piękne (gdzie ja podziałam kartkę stamtąd????????????). Jako turystka zachwyciłam się tym miastem. Nie wiem czy mogłabym tam żyć. W Termoli znam juz niemal wszystkich :-)

Tak, te kilka dni w Abruzzo i Marche przeznaczone na wypoczynek, zwiedzanie i zabawę były naprawdę mi potrzebne. Niby "odpoczywam" cały czas, a jednak takie wypady są rzeczywiście relaksujące. Teraz tylko czekam na zdjęcia, żeby w każdej chwili móc sobie przypomnieć sobie te chwile :-) No i dzieki temu wyjazdowi mam nową fascynację muzyczną: Piero Mazzocchetti... ciekawe czy sprzątaczka znalazła plakat ukryty za kanapą, a który Carlo "ukradł" pod osłoną nocy :-)

Poza tym miło jest wiedzieć, że pomimo tych kilku miesięcy jakie upłynęły od mojego wyjazdu, ludzie mnie paiętają i cieszą się z mojego przyjazdu. I z różnych przyczyn czekają własnie na mnie. Z Zaskoczeniem przyjęłam słowa Piny, że dzieje się tak dlatego, że roztaczam wokół siebie jakis wdzięk, spokój, światło... Aż się zarumieniłam.

Na pewno wrócę do Włoch. Ciekawe tylko kiedy i w jakim charakterze...

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

In Italia si sta bene

Jutro wczesnym rankiem wyjeżdżam do Włoch. Co prawda dwa dni spędzę w autokarze, ale co mi tam... :-)
Wracam 15 września

niedziela, 26 sierpnia 2007

Zuzia

I bynajmniej nie chodzi o piosenkę Natalii Kukulskiej, ale o moją bratanicę. W końcu jestem prawdziwą ciocią!! Bo dzieciów w rodzinie jest dużo, ale wreszcie jest dzieć bratowy :-)



Zuzanna przyszła na świat 20 minut po północy 26.08. Ważyła 3,35 kg i miala 56 cm długości (szumnie mówiąc - wzrostu). A jak się upierała, żeby zostać w bezpiecznym świecie!!! W końcu jednak - metodą trochę siłową - kazano jej na świat przyjść :-) I od niemal doby jest z nami to maleństwo.

Oto kilka zdjęć zrobionych 12h po narodzinach:









piątek, 17 sierpnia 2007

Wspomnień czar

Od czasu do czasu zdarza mi się wyciągnąć album ze zdjęciami. Albo jeszcze lepiej - stare kalendarze. Bo nie prowadzę pamiętników (choć jego pewną formą jest ten blog), ale w kalendarzach jest wszystko co warto - i nie warto czasem - zapamiętać. Godziny spotkań i wydarzeń przywołuja na pamięć dawne obrazy, zapachy i smaki. Nawet po wielu, wielu latach będę w stanie sobie przypomnieć co czułam, co myślałam danego dnia, o danej godzinie.
Wczoraj jednak wyciągnęłam album, przyjrzałam się zdjęciom. Znalazłam wśród nich "perełki", które jak żadne inne odświeżyły mi pamięć, przypomniały czasy beztroski i bezpiecznego rozwoju. Przypomniały mi ludzi, którzy mieli (i mają) ogromny wpływ na to kim teraz jestem. Przypomniały mi historie z tymi fotografiami związane - ileż wtedy było śmiechu. Choć czasem i łeż, i zamyślenia, zmęczenia czy irytacji.










środa, 15 sierpnia 2007

Bóg, honor, ojczyzna

Mówię poważnie.
Bóg
Honor
Ojczyzna
15 sierpnia te trzy słowa nabierają dla mnie szczególnego wyrazu. Dziś bowiem łączą się w nierozerwalną całość. I jakże są wymowne w obecnej sytuacji politycznej!! Choć z Ojczyzną to chyba jednak najbardziej kojarzą mi się takie daty jak: 1 sierpnia (nie będę się wdawała w ocenę Powstania), 11 listopada...
Tak, jestem patriotką. Nawet jeśli pokochałam Włochy i chciałabym tam wrócić, to jestem polską patriotką. I daję temu wyraz. Chodzę na wybory, jakkolwiek wydaje się to być bez sensu. Może nie fanatycznie, ale wybieram polskie produkty w sklepach. Pracowałam w organizacjach społecznych. Będąc za granicą zachowuję się przyzwoicie (na szczęście, coraz częściej Polak jest kojarzony z pracowitością a nie z pijaństwem itd). Drobiazgi?? Owszem. Bo w patriotyzmie nie chodzi o to, by silić się na występy bohaterskie. Co nie znaczy, że umniejszam wagę dokonań polskich żołnieży np. w Iraku. Ja mówię o naszym dniu powszednim. Bo jeśli JA nie pójde na wybory, to nie mogę narzekać, że nic się nie zmienia, że rządzą ci, a nie inni. Bo jeśli JA nie kupię polskiego produktu, to nie mogę się dziwić, że polski przemysł pada. Bo jeśli JA nie będę dążyła do zgody w rodzinie, z sąsiadami, to nie mogę się dziwić, że o zgodę tak trudno na wysokich szczeblach władzy. Już nie mówię o tym, by politycy byli dla siebie słodcy jak miód i się niczym nie różnili. Chciałabym jednak żeby traktowali siebie po prostu z szacunkiem. Myślę jednak, że trudno taki szacunek osiągnąć bez perspektywy niebieskiej. Bez perspektywy nieba trudno wyściubić nos poza swoje własne interesy. Chyba właśnie dlatego nasi praojcowie umieścili na sztandarach hasło: Bóg, honor, ojczyzna.
I będę robić swoje. Nie po, by ktokolwiek mnie za to chwialił. Nie na pokaz. Ale dlatego, że te trzy słowa to dla mnie nie są tylko frazesy...

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

vivere alla giornata

Przed chwilą przejrzałam moje poprzednie wpisy. Zauważyłam, że poza mnóstwem literówek, jest kilka odwołań do Bridget Jones. Magda twierdzi, że daleko mi do niej, chociażby dlatego, że nie mam takiej nadwagi, nie palę i nie piję tyle co ona. A jednak jakieś podobieństwa można między nami zauwazyć. Przede wszytskim robienie planów na przyszłość. A właściwie postanowień. W moim przypadku byłoby to na ten przykład: schudnąć nieco (no co - kobietą jestem:-)), zrobić certyfkat z włoskiego, itd, itp...
Bridget Jones wzięła jednak sprawy zawodowe w swoje ręce (abstrahuję od tego jak sobie w tej nowej pracy radziła). Coś ze swoim życiem jednak zrobiła.
A ja żyję z dnia na dzień. I coraz mniej mi się to podoba, choć mam na to wpływ niewielki. Bo choroba, bo taki a nie inny rynek pracy, bo wykształcenie dyktowane sercem a nie rozumem... Może jednak tym razem... Ale na razie cicho sza :-) Nie dlatego, że nie chcę zapeszać - przesądna to ja nie jestem. Po prostu na razie nic nie wiem jeszcze konkretnego, trzeba najpierw z Przemkiem obgadać sprawę.

niedziela, 12 sierpnia 2007

po wakacjach

Wróciłam wczoraj z tych moich wakacji i z przerażeniem stwierdziałam, że nie wykorzystałam tego czasu na przemyślenie spraw ważnych. Inna rzecz, że moje "wakacje" trwają już od wielu miesięcy i bardzo chciałabym przestać żyć z dnia na dzień, ale to temat na inny post, a może nawet na walizkę...

Wróciłam z wakacji i okazuje się, że jest wiele spraw do rozwiązania:

  • praca we Wrocławiu - wracać czy nie??
  • znajomość z Carlem
  • orzeczenie o niepełnosprawności (i czy w ogóle mam na nie szansę)

To najważniejsze sprawy, z którymi wiąże się kilka pomniejszych, a ja nic nie wiem... A ponieważ tych spraw już dziś nie rozwiążę, to posłucham sobie deszczu i dalekich odgłosów burzy...

sobota, 11 sierpnia 2007

wakacje

Dziś wróciłam z wakacji na wsi... Nie było mnie dwa tygodnie, więc i wpisów zabrakło. Obiecuję jednak poprawę :-)

wtorek, 24 lipca 2007

chbch?? niemożliwe

Nie, to niemożliwe, żeby dopadło mnie chbch. Zdecydowanie nie chcę związywać się z nikim. Daleka jestem od marzeń o byciu mężatką albo w luźnym związku. To nie dla mnie. a na pewno nie teraz. Jednakże moje ostatnie sny i książka... Wiedziałam, że nie lubię Sophie Kinsella'i. Lucy Maud Montgomery dla dorosłych!! I to w znacznie gorszym stylu.
Tak, czy inaczej troszkę mnie wziął naiwny romantyzm i dopadły mnie marzenia godne nastolatki. Zwłaszcza, że generalnie potrzebuję teraz gestów przyjaźni, akceptacji. Potrzebuję swego rodzaju czułości czy bliskości. Taki czas.

niedziela, 22 lipca 2007

i sogni miei

Lubię moje sny. Zwłaszcza ostatnio, kiedy stają się dłuższe i układają się w historie (wynika to z fizjologii snu - im krótsze przerwy między fazami snu właściwego, tym większa szansa na długą opowieść).
Lubię moje sny ponieważ stały się mniej odrealnione.Tak naprawdę podobne historie mogłyby się wydarzyć tu i teraz. Dziś na przykład śniło mi się, że odwiedziłam Ewę. Przy okazji jakiejś wycieczki czy innej imprezy jaką miałam przyjemność organizować. Przyjemność ponieważ miałam okazję poznać członków zespołów Lady Pank i Myslovitz - tylko jakoś tak nie byli podobni do siebie z rzeczywistości :-). A co śmieszniejsze, to oni dbali o to, żeby być ze mną w dobrych kontaktach - sama nie wiem jaką ja tam fuchę miałam, ale to była ważna sprawa. Po całej tej imprezie pojechałam na kilka dni do Ewy. A za mną jeden z członków zespołu. Okazało się, że się zakochał. Jakże uroczo swe uczucia mi okazywał... Jakby tak miało być w świecie realnym, to ja może zmienię zdanie co do bycia w związku, hehe. Niefajnie było to, że miałam w tym śnie trzy ataki.
Ciekawe co na to Freud?? :-)

piątek, 20 lipca 2007

I nie wódź się na pokuszenie

Tutuł tego postu to jednocześnie psychologicznego dodatku do "Polityki" z 21 lipca. Polecam w całości ten dodatek, ale chciałabym zwrócić szczególną uwage na dwa artykuły. Pierwszy z nich, to rozmowa z Lubą Szawdyn, która uświadamia, iż uzależnienie jest zaburzeniem (a nie chorobą czy dewiacją) i dotyczy całego człowieka. Nota bene - już nie tylko teolodzy mówią, przynajmniej w tym kontekście, o integralnym obrazie człowieka. Dlatego człowieka uzależnionego należy leczyć całościowo - zazwyczaj uzależnienia występuja grupowo.
Drugi artykuł, który mnie bardzo zainteresował dotyczy nudy (a nie przypuszczałam, że nuda może być nałogiem!!). Po jego przeczytaniu już się tak nie obwiniam, że od pewnego czasu zdarza mi się nudzić. Najważniejsze zdanie dla mnie to: "Ryzyko nudy wzrasta zawsze, gdy sposób spożytkowania twego czasu wolnego będzie odbiegał od Twych preferencji i potrzeb". A trudno ukryć, że wolnego czasu od kilku miesięcy mam w nadmiarze (zresztą, zasada ta nie odnosi się tylko do czasu wolnego: w pracy też można się nudzić jeśli nie stymuluje nas odpowiednio). Mam pomysł na spożytkowanie tego czasu, ale... Nie szukam usprawiedliwień, jednakowoż na realizację niektórych moich pasji potrzebne są pieniądze. Relatywnie niewielkie, ale jednak. Poza tym przez wiele tygodni samodzielne wychodzenie było niemożliwe. Inna rzecz, że nie rpzepadam za samotnymi spacerami nie przepadam. Przemieszczenie się z punktu A do punktu B - tak, spacer - nie. I wcale nie mam ochoty zadaniowo walczyć z nudą, ale chciałabym robić kilka rzeczy (rzecz jasna poza pracą zawodową jeśli do niej wrócę, a w której chciałabym chociaż częściowo się realizować), by właściwie spożytkować czas i energię. Przede wszystkim kurs włoskiego zakończony egzaminem. Gdyby się udało zrobić jeszcze kurs angielskiego, byłoby naprawdę rewelacyjnie. Jakieś kino, teatr czy koncert chociaż raz w miesiącu. Jeszcze niedawno mówiłabym o pracy społecznej, ale do tego rodzaju działalności mam jeszcze uraz - może kiedyś mi rpzejdzie.Przydałaby się jakaś aktywność fizyczna, ale może nie wszystko na raz. Po miesiącach nieróbstwa - niekoniecznie zawinionego - tak od razu do formy z lat studenckich nie wrócę. Zwłaszcza, że i lata nie te, choć stara to ja jeszcze nie jestem :-)
Chciałabym jeszcze w życiu niejedno zrobić... Warto robić plany niczym Bridget Jones?? :-)

czwartek, 19 lipca 2007

Che donna sei

Część przedpołudnia spędziłam na rozmowie z Magdą. Gadałyśmy o facetach. Chodziło głównie o nasze względem nich oczekiwania i analizę ich zachowań. Tę sprawę mam przepracowaną, ale jeszcze raz sobie uświadomiłam, przypomniałam, że bycie samą nie jest dla mnie żadną wielką życiową tragedią. Jestem sama i dobrze mi z tym. Nie szukam faceta i nie wiem dlaczego wielu osobom się wydaje, że to tylko poza, że ukrywam pragnienie bycia z kimś. Nie. Ja naprawdę nie cierpię z powodu samotności. Nie jestem desperatką, która tylko udaje, że nie szuka. Co nie oznacza, że w pewnym momencie nie zapragnę być z kimś i rozpocznę takie poszukiwania. Albo, że pojawi się w mym życiu KTOŚ i żadne ekspedycje odkrywcze nie będą mi potrzebne. Tego absolutnie nie wykluczam. Na ten jednak moment mówię: nie. I proszę się nade mną nie litować!! Bo to doprowadza mnie do pasji. A kiedy czasem nachodzi mnie myśl, że może warto byłoby kogoś do związku poszukać, że potrzebuję mężczyzny u boku (a takie chwile są od dłuższego czasu bardzo rzadkie), to sama przez chwilę się nad sobą poużalami i następnego dnia wszytsko wraca do normy.
Owszem, był czas kiedy nie potrafiłam zrozumieć dlaczego nikt się mną nie interesuje jako kobietą. Był czas kiedy chciałam, by jakiś mężczyzna się we mnie zakochał. Nawet nie dlatego, że koniecznie chciałam żyć w związku, ale dlatego, by móc wybrać samotność. Bo to wielka różnica - być na coś skazanym, a coś wybrać...
Taka możliwość została mi dana. Nie jeden raz. I gdybym chciała, to pewnie już byłabym mężatką lub do małżeństwa się szykowała, a co najmniej żyła w wolnym związku (jeśli to ostatnie leżałoby w mojej naturze). Ale nie chcę.
Może jestem zbyt wygodna?? (Ale przecież mieszkanie z kimś to podział obowiązków, kosztów i radości). Może jestem zbyt silna?? To akurat powinnmam napisac raczej w czasie przeszłym, no ale niech już tak zostanie. Może mam za wysokie wymagania?? Może jestem taka egoistką??
Takie pytania co jakiś czas zadaje mi społeczeństwo. A ja mam dość tej presji społecznej. Więc proszę mnie już nie męczyć ani pretensjami, ani litością. Jestem sama bo tak w tej chwili wybieram.

epi-przyjaciółka

Jestem epileptyczką. Podobno. Tak mówią od kilku miesięcy lekarze, a ja nie mam powodów im nie wierzyć :-)Choć jeden z lekarzy na tę diagnozę się nie zgadza. Nieważne.
Jestem epileptyczką i tego sie trzymajmy. Byłam strasznie zdziwiona i zaniepokojona. Zwłaszcza wielomiesięczną diagnostyką. I ciągle zadawałam sobie pytanie: "co dalej??". Diagnoza wykluczała powrót do Włoch, za którymi straszliwie tęskniłam i tęsknię nadal. Praca w Polsce też była i jest utrudniona (jakby bez tego było łatwo). Nie wspomnę o tym, że przez wiele tygodni nie mogłam wyciubić sama nosa za próg domu. Zresztą, w domu też nie powinnam zostawać sama, ale nie było wyjcia. Czułam się jak czterolatka...
Całe szczęcie, że miałam potężne wsparcie rodziny. I przyjaciół. Także tych we Włoszech. Bez nich byłoby znacznie gorzej.
W całej tej historii byłam przerażona moja ignorancją. Okazało się bowiem, jak niewiele wiem na temat tej choroby, choć choruje na nią około 1% społeczeństwa. A jeli już co wiem, to generalnie są to mity i stereotypy. Zaczęłam się dokształcać i uwiadamiać moich znajomych, że padaczka (która zresztą powinna nazywać się "napadaczka", ponieważ w nazwie chodzi o napady, a nie o to, że podczas ataku chorzy padają, bo wcale padać nie muszą) nie jest taka znowu straszną chorobą. Sama też się przekonałam, że da się ja oswoić. Że da się z nią żyć. A nawet zaprzyjaźnić. Do tego ostatniego etapu jeszcze nie doszłam.
Mam za sobą etap zaakceptowania choroby. Teraz szukam sposobu na jej oswojenie. A potem będziemy sobie żyły zgodnie jak przyjaciółki :-)
Nie chcę tu nikogo pouczać. Nie chcę rozwiewać mitów. Jestem jednak przekonana, że każdy z nas powinien cokolwiek sensownego i prawdziwego o epilepsji wiedzieć. Jest to temat tabu, jest to temat wstydliwy, a przecież każdego może dotknąć. Nie jest to sprawa "medialna" jak AIDS, depresja czy cukrzyca. Uważam jednak, że jesli społeczeństwo nie będzie nic wiedziało o padaczce, to chorzy nadal nie będą mieli odwagi powiedzieć, że są chorzy. Co czasem może byc dla nich niebezpieczne. Więc polecam jedną ze stron powięconych epilepsji http://www.neuronet.pl/index.php?option=com_content&task=blogcategory&id=20&Itemid=36 Jesli kto będzie chciał wiedzieć więcej, na pewno znajdzie sposób na znalezienie dalszych informacji.

P.S. To moje początki blogowania i stąd dzisiejsze kłopoty z formatowaniem i literówkami. Pokombinowałam co w ustawieniach....

Pierwszy dzień

Jak na tę chwilę, tytuł postu ma podwójne znaczenie. Bo pierwsze, to mój blogowy debiut. A po drugie - zgodnie z mottem: to może być pierwszy dzień mojego życia. Kto mnie zna, ten wie, że nie jestem urodzoną optymistką (chociaż grzeszę jakimś naiwnym emocjonowaniem się nowymi możliwościami i pomysłami, za co płacę niejednokrotnie wysoką cenę). Realizm graniczący z pesymizmem nie rpzeszkadza mi jednak - przynajmniej od czasu do czasu - patrzeć jaśniej na życie. Nie przeszkadza mi w robieniu nowych planów na przysżłość (niczym Bridget Jones??) i wierze, że są one do zrealizowania.
Sama przed sobą (i przed resztą świata?:-)) powinnam wytłumaczyć się z pomysłu pisania bloga. Przecież to opisywanie spraw często intymnych, ważnych. Taka publiczna autowiwisekcja, emocjonalny ekshibicjonizm (ja obiecuję, że moje najważniejsze, najintymniejsze sprawy będą mimo wszytsko trafiały do mojej ukrytej walizki). Do tej pory rolę blogów spełniału tradycyjne pamiętniki. Wirtualna rzeczywistość powoli wypiera jednak wszystko, co tradycyjne i ustala nowe zasady funkcjonowania w świecie.
A dzienniki czy pamietniki pomagają uporządkować myśli. Można oczywiście nie zgadzać się na nowoczesność i pisać "do szuflady". Ja jednak mam czasem ochotę wykrzyczeć moje zdanie, ogłosić całemu światu moje votum separatum, moją niezgodę na świat, albo własnie tym światem się zachwycić. Nie chcę pisać w zeszyciku. Nie roszczę sobie pretensji do bycia w przyszłości osobą na tyle popularną, by moje przemyślenia były kiedykolwiek opublikowane. Na blogu sa publikowane tu i teraz (zwłaszcza teraz). Dzięki czemu mogę poczuć się ważna... A co?? Nie mogę?? hehe